Frag Out! Magazine
Issue link: https://fragout.uberflip.com/i/831447
Nigdy nie chciałam żadnej znać z bliska, dopóki gdzieś, w opublikowanym przez kogoś na Facebooku filmie, nie zo- baczyłam gromadki młodych dziewczyn, które dopiero co uwolniono z łap Daesh. Każda z nich mówiła o bestialskich gwałtach, o rodzinach zamordowanych przez terrorystów, o dzieciach, które straciła, o przyjaciółkach i kuzynkach, które nadal przebywają w niewoli. Mój bezpieczny, stabilny świat zadrżał w posadach. Jedna z nich wyglądała prawie tak samo jak moja siostra. Musiałam coś zrobić. Znalazłam Orlą Straż – fundację, która niesie pomoc ofiarom terro- ryzmu na miejscu, w Dolinie Niniwy w irackim Kurdystanie. Napisałam do jej prezesa – Bartka Rutkowskiego, kilkukrot- nie z nim rozmawiałam, przeprowadziłam z nim nawet wy- wiad. To właśnie wtedy usłyszałam słowa, które zmieniły dla mnie wszystko. Brzmiały „Agata, chłopie, bądź z nami". Posłuchałam. Jestem z nimi. Byłam też z nimi na miejscu, dwa tygodnie spędziłam w irackim Kurdystanie. Pierwszym wyzwaniem było kompletowanie sprzętu. Na wszystkich zdjęciach, które oglądałam, pracownicy or- ganizacji humanitarnych wyglądali profesjonalnie – w najlep- szym sprzęcie, często obwieszeni najnowszymi zdobyczami techniki. Tymczasem w mojej szafie stały rozdeptane woj- skowe buty pozostałe ze „strzeleckich" czasów, a gdzieś z jakiegoś kąta wygrzebałabym może bojówki, które lata wcześniej nosiłam na kursie dla korespondentów wojen- nych… Paradoksalnie to właśnie to okazało się być proble- matyczne – nie bilety, wiza czy konieczne szczepienia. Na całe szczęście Tomek Korczyk z firmy Butywojskowe.pl stanął na wysokości zadania i zupełnie bezinteresownie podarował na- szej małej, dwuosobowej ekipie wolontariuszy po parze bu- tów LOWA Z6. Resztę sprzętu też udało się skompletować w ciągu tygodnia dzięki zaskakującym zbiegom okoliczności i dobrej woli kilku osób. Wyposażeni jak na jakąś półmilitarną wyprawę zapakowaliśmy się do autokaru, który miał nas zawieźć do Lwowa, aby tam przesiąść się do samolotu lecą- cego do Stambułu, skąd czekał nas już tylko szybki skok do Erbilu, stolicy irackiego Kurdystanu. No właśnie, Erbil. Erbil okazał się ni mniej, ni więcej, tylko stolicą z prawdziwego zdarzenia z dużymi domami handlo- wymi, eleganckimi sklepami i nawet w miarę normalnym transportem. W naszych bojówkach i czapkach z daszka- mi wyglądaliśmy tutaj trochę jak goście z innej planety. Na szczęście kwaterę dzieliliśmy z żołnierzami z jednej z jednostek chrześcijańskich, więc czas upływał nam na wy- mianie doświadczeń, rozmowach o ich potrzebach i planach na przyszłość, na czas „po Daesh", a nie na rewii mody. Niestety, zaledwie dwa dni, które tutaj spędziliśmy, upły- nęły stanowczo za szybko. Po stronie plusów udało się nam jednak zapisać nawiązanie nie najgorszych relacji z chrześci- jańskimi żołnierzami i odwiedziny w urzędzie zajmującym się wydawaniem pozwoleń dla międzynarodowych organizacji chcących działać na terenie Kurdystanu. Przed nami był kolejny etap podróży w stronę tego, co jeszcze niedawno było frontem. Już po trzydzie- stu minutach (i dwóch checkpointach) od wyjazduz Erbilu znaleźliśmy się w „prawdziwym" Kurdystanie. Nie było już szklanych domów i eleganckich hoteli. Zamiast tego mijaliśmy kolejne niedokończone budyn- ki, na wpół zbudowane mosty ze sterczącymi z nich żelaznymi prętami i tabuny dzieciaków usiłujących sprzedać wszystko, co tylko wpadło im w ręce. Na punktach kontrolnych żołnierze Peshmergi mocno zaciskali palce na wiekowych kałachach, uważnie oglądając nasze paszporty. Raz po raz, z potoku niezrozumiałych słów, wyłapywałam tylko nazwę wioski, do której zmierzaliśmy – Teleskof. To pierwsza miejscowość w tym rejonie, do której po- zwolono wrócić ludziom po rozpoczęciu ofensywy na Mosul. Jeszcze nie tak dawno temu była też pierwszą przyfrontową osadą. Wjazdu, poza obowiązko- wym checkpointem, strzeże też na wpół zawa- lony, do cna wypalony dom. Już niedługo przeko- namy się, że jest takich więcej. Nasz przewodnik zarządza spotkanie ze starszyzną. Są tam wszy- scy: odpowiednik naszego sołtysa, lokalny dowód- ca sił zbrojnych, przewodniczący partii i przed- stawiciele miejscowej społeczności. Dostajemy herbatę, pod nos podtykają nam popielniczki i mówią o nas. Mówią długo i zapamiętale, szeroko gestykulując. Głosy unoszą się i opadają, ale nie są wrogie. W końcu, po zwyczajowych podziękowa- niach i przywitaniach, tłumacz wykłada nam, czego potrzebuje Teleskof. Jakkolwiek strasznie to brzmi, wiemy to i bez niego – WSZYSTKIEGO. Brakuje wody, bo dwa obsługujące wieś beczkowo- zy zwyczajnie nie zawsze dojeżdżają, a nawet jeśli im się to uda, nie można tej wody pić, bo jest zbyt zanieczyszczona. Prąd jest tylko przez kilka godzin dzien- nie, nie ma ogrzewania, szpitala, szkoły. To właśnie szkoły najpierw jedziemy zobaczyć. Kiedyś w Teleskof było ich sześć. Teraz w każdej przez dziury w ścianach wpada zimny wiatr, na podłodze poniewierają się wyrwane z książek i zeszytów kartki. Pod butami chrzę- ści szkło z wybitych szyb. W jednej z sal znajdujemy tuzin nadpalonych szkolnych ławek. Na schodach leży porzucona, różowa szczoteczka do zębów z postacią z popularnej kre- skówki. Podwórza zasłane są śmieciami, a ściany straszą szczelinami po powyrywanych kablach. Na jednej widnieje wymalowany czerwoną farbą wymowny napis „Long live www.fragoutmag.com