Frag Out! Magazine
Issue link: https://fragout.uberflip.com/i/831447
ważne w realnej sytuacji zagrożenia jest dbanie o bezpieczeństwo własne ratownika – co z tego, że rzucisz się na pomoc rannemu koledze, skoro zaraz tobie trzeba będzie ratować życie? Trzeba nadmienić, że w szkoleniu udział brali zarówno „zaprawieni w boju" korespondenci wojenni, jak i tacy, którzy dopiero co skończyli kurs dla korespondentów prowadzony przez MON. Instruktorem był Robert Jędrych, który bardziej skupiał się na aspektach pierwszej pomocy zgodnie z zaleceniami Komitetu TCCC, wspierany przez wieloletniego praktyka medycyny pola walki, który dzielił się z kursantami dodatkowymi wskazówkami wynikającymi z doświadczeń zdobytych podczas operacji zagranicznych. W trakcie pierwszego dnia, kursanci zapoznawali się z teorią, procedurami, sprzętem medycznym różnego typu oraz samopomocą, czyli głównie poprawnym zakładaniu opaski zaciskowej na kończyny – jak powszechnie wiadomo, na współczesnym polu walki, gdzie większość osób nosi kamizelki ochronne lub hełmy, zasadnicza część obrażeń powstaje w wyniku postrzału w kończyny. Postrzał taki może skończyć się masywnym krwotokiem, który niepowstrzymany, błyskawicznie doprowadza do śmierci z powodu wykrwawienia. Po czym kursant pozna, że staza została założona poprawnie? Będzie bolało. Bardzo. Dzień drugi to szybka powtórka z teorii i przejście do praktyki. Tego dnia działo się już naprawdę dużo – działanie na fantomach, różne scenariusze praktyczne, praca w zespole i najważniejsze, czyli finałowe zajęcia sprawdzające z wykorzystaniem robiących ogromne wrażenie sztucznych ran różnego typu. Tu trzeba pochylić czoło przed specjalistką od „makijażu" - wszelkie rany i obrażenia były naprawdę realistycznie odwzorowane. EMS stawia na swoich szkoleniach na wysoki poziom realizmu i faktycznie, „aplikacyjne" symulowanie ran poprzez wskazywanie ich przez instruktora („o, a tu ma przestrzelone płuco") nie da takiego efektu, jak znalezienie ich przez kursanta. O położeniu oraz ilości ran wiedział tylko instruktor oraz pozorant – kursant musiał przeprowadzić całą procedurę i dokładnie sprawdzić ciało poszkodowanego oraz na bieżąco oceniać jego stan. Był też ofiary „śmiertelne" - część wypadków wynikała z błędów popełnionych przez ratowników, a część z powodu bardziej prozaicznego - ofiar konkretnego przypadku nie dałoby się i tak ocalić w warunkach polowych, ze względu na skomplikowane obrażenia. W takich przypadkach sprawdzano jednak, czy wszystkie procedury prowadzone są od początku do końca tak, jak powinny być, co potwierdzało, że ratownik robił wszystko, co w jego mocy, aby uratować życie poszkodowanego. Kursanci podchodzili do tego elementu dwa razy, przy pierwszym stosowano jeszcze taryfę ulgową, ale przy drugim podejściu byli zdani już wyłącznie na siebie i na wiedzę, którą zdobyli wcześniej. Na zakończenie szkolenia wszyscy uczestnicy uzyskali certyfikaty potwierdzające udział i zdobyte umiejętności – warto nadmienić, że na szkoleniach pierwszej pomocy w EMS nie wszyscy je otrzymują. Jeśli kursant „nie ogarnie" wymaganego minimum to, pomimo że kurs kosztuje nie mało, instruktorzy nie zaliczą szkolenia. Pamiętać trzeba, że zdobyte umiejętności przydadzą się nie tylko w sytuacji kryzysowej gdzieś w odległym kraju – zimna krew, wiedza praktyczna i znajomość procedur mogą przydać się na strzelnicy, w trakcie wypadku samochodowego czy w sytuacji ataku terrorystycznego... Brałem udział w kilku szkoleniach medycyny pola walki na podstawowym poziomie i muszę przyznać, że kurs prowadzony przez EMS zrobił na mnie największe wrażenie z uwagi na przekazaną wiedzę i zastosowane środki pozoracji – wszystkie były prowadzone przez ludzi o ogromnej wiedzy i doświadczeniu, ale trzeba przyznać, że sztuczne rany i obrażenia w znacznym stopniu podnoszą realizm takich kursów. Polecam każdemu, ta wiedza może się kiedyś przydać i będzie wtedy bezcenna.