Frag Out! Magazine
Issue link: https://fragout.uberflip.com/i/915069
za chwilę, gdy tylko helikoptery przylecą po raz drugi, na prośbę ratownika sami pomagać będziemy w przyjmowaniu kolejnych rannych, dźwigając nosze. Ja, mój „działon", kilku innych, sam dowódca batalionu – pułkownik – który jeszcze kilka minut temu uściskiem ręki dziękował nam za misję. (…). Niewiele jeszcze wiemy, ale nie wygląda to przy- jemnie. Dwa Rosomaki właśnie wyleciały w powietrze. Jest kupa rannych, jeden Polak zmarł (Mariusz Deptuła – dop. MO), prawdopodobnie ten, którego próbowano na naszych oczach reanimować. Jak to możliwe, że dwa wozy wyleciały w tym samym miejscu? Nie wiemy, a domyślać się lepiej nie będziemy, poczekamy na fakty. Gdy tylko sytuacja się stabilizuje, czekające na nas Chinooki podlatują bliżej i nareszcie rozpoczynamy pakowanie bagażu do środka. Los nam jednak nie sprzyja – startujące Black Hawki, wyrzucając race świetlne, trafiają w szybę helikoptera, którym mieliśmy właśnie lecieć. Piloci nie wystartują. W trosce o swoje i nasze bezpieczeństwo wygaszają silniki i sprawdzają całą maszynę. To kolejne kilkadziesiąt minut opóźnienia. Wszystko jest jednak OK i zaraz po zatankowaniu helikoptera, wsiadamy na jego pokład, by po chwili, krótko po trzynastej, opuścić Ghazni. Dziwne to uczucie, bo tu właśnie spędziłem prawie równe siedem miesięcy, których nikt z pamięci mi nie wymaże. Ale jak ktoś zapyta – jak tam jest, jak jest w Ghazni, jak jest w Afganistanie? – nie wiem, co odpowiem. Po prostu nie wiem. Oglądając oddalające się od nas małe sylwetki na- miotów, „bichat", pomyślałem, że ten etap życia mam już za sobą. Coś się skończyło. Z powietrza Afganistan wygląda... bezbarwnie. Pierwszy raz mam okazję widzieć go w świetle dziennym z pokładu helikoptera. Wszystko na ziemi jest w kolorze piaskowym. Ziemia, kalaty, drogi... wszystko żółto-żółte. Tylko wstęga asfaltowej drogi wyróżnia się z monotonii krajobrazu. Lecimy na wschód, do położonej w prowincji Paktika bazy Sharana, tej znienawidzonej przeze mnie, przez kolegów, przez wszystkich. To najbardziej dołujące miejsce spośród tych, które jesteśmy zmuszeni odwiedzić podczas drogi do kraju. Cholerna poczekalnia… Niespełna dwudziestominutowy lot kończymy, schodząc na końcu pasa, na którym lądują dolatujące do Sharany samoloty. Wysypane kamieniami lądowisko wygląda nieco inaczej niż pół roku temu. Procedury jednak wciąż te same, oklepane i znane każdemu aż do bólu. Jako samozwańczy dowódca ekipy ładującej bagaże na Stara, stojąc na pace ciężarówki, staram się zapanować nad bałaganem, gdy każdy chce zapakować swój bagaż jako pierwszy. Po pięciu minutach torby i lokery ruszają w kierunku namiotów, my jedziemy na drugim wozie i po kolejnych kilku minutach trafiamy pod małe, dwudzie- stoosobowe namioty, rozstawione na wschodnim krańcu bazy. Tu jeszcze nie mieszkałem, w drodze do Ghazni upa- kowano mnie do oddalonego stąd o 150 metrów, dużego namiotu, w którym pobyt wspominam co najmniej źle. Pewnie zdania o Sharanie nie zmienię tylko dlatego, że zajmujemy bardziej kameralny namiot, ale przynajmniej nie czuję się teraz jak bydło. Ścisk w poprzednim namiocie przerastał wszelkie wyobrażenia – kiedy brakowało już miejsc na łóżkach, ludzie spali na podłodze. Ale to stare dzieje. Bardzo, bardzo odległa historia… KONIEC/THE END Mi-24 Samodzielnej Grupy Powietrzno-Szturmowej jako wsparcie naziemnego patrolu/fot. Jacek Dutkiewicz www.fragoutmag.com